Nadszedł weekend wiec czas gdzieś pojechać. Z cała resztą praktykantów zdecydowaliśmy się jechać do południowo – zachodniej części Karnataki (przy granicy z Keralą), a mianowicie rejonu noszącego tejemniczą nazwę Coorg (lub Kodagu). Miejsce to słynie upraw kawy i herbaty, nazwane jest także, prawdopodobnie przez Angielskich najeźdźców, Szkocją Indii. Od Udupi jest to około 150 km. Jednak dotarcie tam zabiera nam sześć cennych godzin nocnych wynajętym busem. Chcemy dotrzeć jak najwcześniej do parku Budipur, gdzie podobno dane nam będzie zobaczyć słonie. Kierowca jest naprawdę niesamowity i lawiruje na drodze wyprzedzając co chwilę kolejne auta, mieszcząc się ledwo przed nadjeżdżającymi z naprzeciwka. Jest to zdecydownaie sześć najgorzej nieprzespanych godzin w moim życiu.
Park Budipur jest czymś w rodzaju domem starców dla indyjskich słoni, które przepracowały już swoje lata, a całe życie spędzone w niewoli nie pozwala na wypuszczenie ich w dzicz. Oddzielony jest od cywilzacji rzęką, która wzbiera w czasie monsunu i pozwala się przekroczyć tylko przy pomocy łodzi mieszczącej kilkanaście osób. Woda jest brązowa, nurt jest słaby. Można wziąć udział w organizowanym spływie pontonowym (tzw. white water rafting), lecz podobno opcja ta jest dość nużąca dla kogoś kto robił to wcześniej i rafting nie daje mnóstwa wrażeń (stopnie od II-IV).
W parku z przykrością stwierdzam, iż dom starców okazuje się tak naprawdę czymś w rodzaju obozu. 19 słoni, które zamieszkują to miejsce porusza się w kajdanach i dalej czesto używanych jest do pracy. Odnoszę wrażenie, iż to nie słonie są tu najważniejsze, lecz przyjeżdżający turyści (głownie bogaci ludzie IT z Bagalore) od których aż roi się w ciągu weekendu. Wyniosłem stamtąd niedosyt i smutek, którego nie była w stanie przyćmić organizowana przejażdżka na słoniu. Odmówiłem, nie chcac męczyć więcej tych zwierząt. Całość zwiedzania zawarła w sobie: udział w kąpieli słoni, karmienie, pogadankę o słoniach i w końcu przejażdżkę. Zajęło to całe przedpołudnie.
MICHAŁ
Ja nie odmówiłam przejażdżki i było to niesamowite przeżycie. Na słonia można się wczołgać (jak każdy turysta) lub zwinnie wskoczyć korzystając ze słoniowej nogi i ucha (jak tubylcy). Ja wybrałam pierwszą opcję i już po kilku chwilach korzystając z pomocy dwóch miejscowych opiekunów znalazłam się na grzbiecie. Kiedy zwierzak postanowił się podnieść z pozycji leżącej unieśliśmy się razem z moim 8-letnim kierowcą słonia na wysokość może nawet pierwszego piętra (przynajmniej z mojej perspektywy tak to wyglądało). Rundka dookoła drzewa była powolna, dostojna i ospała. Chociaż podobno słonie mogą rozwijać prędkości nawet do kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. Nie mam pojęcia jak się wtedy utrzymać. Zwinny kierowca wydawał komendy i naciskał stopami słonia za uszami, żeby ten zmieniał kierunek. Po pełnych napięcia 5 minutach w blasku fleszy dotarłam do miejsca skąd wyruszyłam. Uprzejmy pan złapał mnie za stopę, żebym nie zsunęła się po owłosionym skądinąd grzbiecie podczas schodzenia. Dołączyłam więc do grupy „białasów”, czyli pozostałych praktykantów, których nieopalone ciała wzbudziły wesołość naszych przewodników. Jak dla mnie przeżcie super, choć 5 minut to nie za dużo czasu, żeby zorientować się w panujących zasadach ruchu...
OLA